czwartek, 13 września 2012

Ubezpieczyciele sami nie udźwigną kosztów zmian klimatu

Pieniezny | BLOG
Facebook     



Ubezpieczyciele sami nie udźwigną kosztów zmian klimatu

380 mld dol. wyniosły w 2011 roku straty materialne w wyniku działania żywiołów. Szkody ubezpieczone wycenione zostały na 105 mld, co wskazuje, że brak ubezpieczenia przed katastrofami nie jest tylko polską specjalnością. Ryzyko powinno być asekurowane, ale same prywatne ubezpieczenia i tak nie są w stanie unieść ciężaru kosztów tajfunów, czy powodzi.
Mierzona składkami na polisy wartość globalnego rynku ubezpieczeniowego wyniosła w 2010 r. prawie 4,1 bln dol. Taki szacunek został opublikowany minionej jesieni w raporcie pt. “Insurance: Global Market Almanac” sporządzonym przez firmę MarketLine. Eksperci Marketline oceniają, że w 2015 r. przychody z ubezpieczeń przekroczą 5,1 bln dol., a to oznaczałoby, że w ciągu 5 lat miałyby wzrosnąć o ponad jedną czwartą. Do wyniku tego przyczyni się zarówno zwiększenie liczby ubezpieczających się, jak i wzrost stawek za ubezpieczenie. Według firmy Marsh, stawki za ubezpieczenia własności narażonej na kataklizmy miałyby wzrosnąć w Polsce w 2012 r. od 10 do 20 proc., podczas gdy ceny asekuracji majątku nienarażonego na skutki katastrof naturalnych byłyby podniesione bardziej umiarkowanie – w granicach od 0 do 10 proc.

Coraz większe straty

Tendencje w sektorze ubezpieczeniowym świetnie oddają publikacje Stowarzyszenia Genewskiego (The Geneva Association) – ekskluzywnego think tanku skupiającego nie więcej (to reguła statutowa) niż 90 liderów najznamienitszych firm ubezpieczeniowych i reasekuracyjnych świata. W raporcie z Genewy traktującym „O zdarzeniach ekstremalnych i ubezpieczeniach” rok 2011 został nazwany rokiem potwornym, wręcz straszliwym – annus horribilis.
W pogodzie i innych zjawiskach ziemskich rok 2011 to było m.in.: potężne tsunami w Japonii, powodzie w Australii i Tajlandii, tornada w USA i setki innych okropnych w skutkach zdarzeń mniej nagłośnionych w globalnych mediach. Eksperci z Geneva Association oceniają, że pod względem globalnych strat materialnych (bezpośrednie koszty ekonomiczne), które wyniosły 380 mld dolarów był to w udokumentowanej historii skutków działania żywiołów rok rekordowy. Szkody ubezpieczone wycenione zostały na 105 mld dolarów i były o 4 mld dol. większe niż w najgorszym przedtem pod tym względem roku 2005, gdy „Katrina” pustoszyła Nowy Orlean.
Znany doskonale w kręgach ubezpieczeniowo-klimatycznych badacz brytyjski Andrew Dlugolecki, za którym stoi też 27 lat doświadczeń menedżerskich w grupie Commercial Union (dziś Aviva) oceniał w 2008 r., że ówczesny całkowity kapitał globalnego sektora ubezpieczeniowego wynosił jakieś 700 mld dol. Założył on, że ok. 200 mld dol. z tej kwoty to zabezpieczenie kapitałowe na wypadek katastrof naturalnych. Te 200 mld było podzielone prawdopodobnie na 50 mld dol. trzymanych w bilansach na wypadek trzęsień ziemi, czy wybuchów wulkanów, a 150 miliardów zachowywano na pokrycie szkód z powodu potencjalnych, katastrofalnych zdarzeń pogodowych.
Dr Dlugolecki szacował wtedy, że aż trzy czwarte całkowitych szkód wynikających z ekstremalnych katastrof naturalnych wiązanych z pogodą i klimatem nie podlega żadnemu ubezpieczeniu. To oznaczałoby, że niedobór kapitału w samym tylko „segmencie” ubezpieczeń katastrof pogodowych wynosił wówczas 250 do 450 mld dol.

Zła prognoza pogody

Dlugolecki znany jest również jako badacz klimatu i jeden z ważnych współpracowników IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change). Twierdzi np., że do 2070 r. rzeki południa Europy będą niosły o połowę mniej wody niż obecnie, a rzeki na północy naszego kontynentu odwrotnie – przybiorą o 50 proc. W okresie 1900 – 1974 w Europie zdarzała się średnio jedna wielka powódź rocznie. W latach 1993 – 2001 średnioroczna liczba wielkich powodzi wzrosła na Starym Kontynencie do 15. Na podstawie takich i innych przewidywań oraz danych wysnuwane jest domniemanie graniczące z pewnością, że coraz większy będzie dynamizm zjawisk pogodowych, a tym samym skala zniszczeń i strat do odrobienia.
W sytuacji, gdy narasta pewność, że szkód do likwidacji będzie coraz więcej, firmy ubezpieczeniowe mają do wyboru podniesienie składki albo konstruowanie polis w sposób umożliwiający zmniejszanie zakresu odpowiedzialności lub wręcz unikanie wypłaty odszkodowań. Obie taktyki działają hamująco na sprzedaż ubezpieczeń, a nie jest to biznes prosty i lekki.
Wbrew mniemaniu ogółu, zarobku ubezpieczycieli nie tworzy (zazwyczaj) różnica między sumą składek, a kwotą wypłaconych odszkodowań zwana „wynikiem technicznym”. Zyski tworzą najczęściej dochody z lokat, a więc sztuka ubezpieczeniowa polega w wielkiej części na umiejętności inwestowania na różne okresy pieniędzy pochodzących ze składek wpłaconych do kas przez klientów.

Na czym ubezpieczyciel zarabia

Wielkie katastrofy naturalne sprawiają, że zgromadzone składki nie wystarczają do wypłaty całości odszkodowań przysługujących klientom. Wówczas trzeba sięgać do kapitału, który ma przecież swój bardzo wymierny koszt, a poza tym szuka najzyskowniejszego i w miarę bezpiecznego zatrudnienia. Jeszcze parę lat temu dość spore nadzieje pokładano w wyszukanych instrumentach finansowych, wśród których dostrzegalną już pozycję zdobyły tzw. CAT bonds. CAT pochodzi od catastrophe, czyli byłaby to po naszemu „obligacja katastrofalna”. To propozycja wyłącznie dla ryzykantów, ale takich przed 2008 r. nie brakowało, a właściwie było ich w dużym nadmiarze.
Emitentem (sprzedawcą) CAT bonds jest towarzystwo ubezpieczeniowe, które z tych środków wzmacnia swoją bazę kapitałową. Gdy pogoda utrzymuje się w ryzach, ziemia się nie trzęsie i wulkany nie wybuchają biznes jest nudny. Ubezpieczyciel ma w bilansie większy kapitał, zebrane z emisji pieniądze lokuje np. w „bezpiecznych” papierach rządowych, a dzięki mocniejszej bazie kapitałowej i wskutek mniejszych teraz obaw przed zgubnymi dla firmy konsekwencjami ewentualnych kataklizmów pogodowych rozwija podstawowy biznes ubezpieczeniowy, wypłacając na koniec dnia bardzo sowite odsetki nabywcom CAT bonds.
Tzw. spread ponad Libor jest oczywiście dużo wyższy niż w przypadku obligacji konwencjonalnych, a to dlatego, że w umowie przewidziany jest tzw. wyzwalacz (trigger), którego wystąpienie pozbawia nabywcę prawa do żądania wykupu CATbonds. Wyzwalaczem jest jakaś katastrofa naturalna. W takim wypadku firma ubezpieczeniowa ma z czego wypłacać odszkodowania, ale posiadacz CAT bondpozostaje z niczym, jeśli nie liczyć wspomnień o sutych odsetkach kasowanych w nieodległej przeszłości, kiedy nie było tyle huraganów. W II kwartale 2007 r. łączna wartość emisji CAT bonds wyniosła ok. 4 mld dol. i była to już całkiem spora sumka.
Przed 2008 r. wydawało się, że CAT bonds i inne instrumenty mają szansę przyczynić się do pewnego zmniejszenia luki kapitałowej sektora ubezpieczeniowego, co jest fundamentalnym warunkiem nie tyle wzrostu, co nawet tylko utrzymania pokrycia ubezpieczeniami narastającego ryzyka związanego z nieprzewidywalnymi żywiołami na dzisiejszym, daleko niewystarczającym, poziomie. Kryzys finansowy pogłębił kłopoty i zniweczył (na szczęście i słusznie) nadzieje wiązane z pomysłami typu CAT bonds.

Ile prywatnego, ile publicznego

Jaka w tej sytuacji rada? Po każdej naturalnej katastrofie w sposób oczywisty nasuwa się sugestia – choć to niepopularne – że problem byłby mniejszy, gdyby znacznie szerszy był zakres wykupywanego ubezpieczenia. Tzw. penetracja ubezpieczeniowa, czyli relacja łącznej wartości składek ubezpieczeniowych do PKB jest w Polsce niska. W przypadku ubezpieczeń majątkowych wynosiła w 2008 r. (dane za OECD Insurance Statistics Yearbook 1999-2008) 1,56 proc. podczas gdy w USA (pierwsze miejsce w OECD) – 5,33 proc.
Przeciętna wysokość składki z tytułu ubezpieczeń majątkowych wyniosła w 2008 r. w Polsce 216 dolarów, co plasowało nas na miejscu trzecim od końca wśród państw OECD, przed Turcją i Meksykiem. Na czele był Luksemburg i Szwajcaria, gdzie składka per capita wyniosła w dziale majątkowym po ponad 3 tys. dolarów rocznie. W tymże roku tzw. przypis składki na ubezpieczenie od pożaru i zniszczenia własności wyniósł w Polsce jedynie 3,43 mld zł, przy czym trzeba mieć na uwadze, że lwią część tej sumy stanowiły polisy wykupywane przez przedsiębiorstwa oraz bardzo liczne umowy na drobne kwoty obejmujące straty z tytułu włamań, czy zalania mieszkań.
W porównaniu z Zachodem istnieje zatem u nas spora rezerwa potencjału ubezpieczenia mienia i własności, tyle że – tak jak na Zachodzie – wniosek ten nie obejmuje ubezpieczeń od skutków potężnych kataklizmów. Problem bowiem w tym, że z powodu m.in. rosnących anomalii klimatycznych sektor ubezpieczeniowy samodzielnie nie podźwignie wszystkich ciężarów. Wynikają one z mało jeszcze rozpoznanych i niezrozumiałych do końca procesów klimatycznych oraz globalnej eksplozji demograficznej. Eksplozja ta zmusza do osiedlania się i działalności gospodarczej na terenach, których niegdyś w ogóle nie brano w tym kontekście pod uwagę.
W Holandii np., po doświadczeniu wielkiej i tragicznej powodzi w 1953r., powodzie zostały uznane przez działające tam firmy za wykluczone z ubezpieczenia (uninsurable risk). Środki na pokrycie strat powodziowych musiał więc za każdym razem wysupływać rząd, a jeśli nie był skory lub skąpił natychmiast tracił na poparciu. Ponieważ największe niebezpieczeństwo grozi Holandii od strony morza, to kilka lat temu podjęto tam próbę przymuszenia sektora prywatnego do ubezpieczania powodzi opadowych. Firmy ubezpieczeniowe dały jednak temu pomysłowi skuteczny odpór.
Wśród państw członkowskich OECD trudno dopatrzeć się zunifikowanego podejścia do problemu ile osobistego, ile prywatnego, a ile publicznego zabezpieczenia przed skutkami katastrof naturalnych nie do ogarnięcia przez prywatny przemysł ubezpieczeniowy. Różne są też stosowane metody i mechanizmy. Pomoc ze strony państwa finansowana jest najczęściej z bieżących podatków, czyli z corocznej rezerwy budżetowej i innych zaskórniaków. Taki model, znany w literaturze przedmiotu pod określeniem „jakoś to będzie”, utrwalił się także w Polsce.
Wydaje się, że strategia „ciepłej wody”, a więc dojutrkowości będzie u nas dominować dłużej niż krócej. Małe są zatem szanse byśmy przyjrzeli się bliżej rozwiązaniu zastosowanemu w Meksyku, gdzie utworzono fundusz FONDEN, z którego czerpie się w wypadku katastrof.
W Hiszpanii, Nowej Zelandii (trzęsienia ziemi) i na Islandii ubezpieczycielem „pierwszej instancji” od katastrof żywiołowych jest agenda rządowa, która zbiera składki i wypłaca odszkodowania. Z kolei w tego typu zdarzeniach we Francji i Japonii państwo jest dla prywatnych firm ubezpieczeniowych reasekuratorem „ostatniej instancji”.
Państwo może też dostarczać gotówki (w żargonie – płynności) lub gwarancji ubezpieczycielom w nagłej i wielkiej potrzebie. Istnieją także modele mieszane łączące w różny sposób te rozwiązania. W Turcji nawiedzanej bardzo często przez trzęsienia ziemi jest obowiązek ubezpieczania mieszkań w miastach od szkód z tej przyczyny. Inne państwa OECD ograniczają się do przymuszania towarzystw do oferowania ubezpieczeń od skutków katastroficznych klęsk żywiołowych. W niektórych krajach (np. Holandia, Francja) władze pogodziły się ze stanowiskiem sektora ubezpieczeniowego, który uznaje niektóre ryzyka za niepoddające się ubezpieczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy za komentarz